Zadął znowu. Myśliłbyś, że róg kształty zmieniał
I że w ustach Wojskiego to grubiał, to cieniał,
Udając głosy zwierząt: to raz w wilczą szyję
Przeciągając się, długo, przeraźliwie wyje
Pan Tadeusz, Adam Mickiewicz
Czy jest ktoś, kto poznał litewskie, rozległe krainy i dotarł w głąb puszczy? Rybak przecież łowi tylko na brzegu i nie widział nigdy dna morskiego. Myśliwy poluje tylko na obrzeżach lasu i nie zna jego wszystkich tajemnic. Tylko legendy opowiadają mu o tym, co dzieje się w leśnej gęstwinie. Podobno trafisz tam na wał pni i kłód, na rozległe bagna. Znajdziesz tam wiele strumieni porośniętych na brzegach, kopce mrówek, gniazda os i szerszeni, legowiska węży. A jeśli pokonasz te przeszkody, spotkasz się z jeszcze większym niebezpieczeństwem. Co rusz są porośnięte trawą jeziorka przypominające wilcze doły. Są tak głębokie, że trudno zobaczyć ich dno, na którym rzekomo siedzą diabły. Powierzchnia lśni czerwono i wciąż unosi się z niej dym, od której drzewa tracą liście i korę, a potem chorują. Pochylają się, garbią nad wodą niczym czarownice nad kotłem, w którym gotują trupy. Dalej unosi się mgła, za którą – jak powiadają – znajduje się bardzo żyzna okolica, w której królują zwierzęta i rośliny. To tam można znaleźć wszystkie drzewa i zioła. A zwierząt jest tyle, co w arce Noego. I pośród tego wszystkiego znajdują się wspaniałe dwory Tura, Żubra i Niedźwiedzia, leśnych monarchów. Obok nich mieszkają ministrowie Ryś i Rosomak. Dalej podwładni: Dziki, Wilki i Łosie, a nad ich głowami latają Sokoły i Orły. Oni siedzą głównie w stolicy, a swoje dzieci wysyłają do osad za granicą lasu. Te zwierzęta nigdy nie giną od broni, lecz starzeją się i umierają śmiercią naturalną. Gdy zbliża się ich czas, idą na cmentarz. Każdy zwierz woli umrzeć na ojczystych ziemiach, dlatego człowiek, idąc po dostępnych ścieżkach, nigdy nie dostrzeże jego kości.
W zwierzęcej stolicy królują dobre obyczaje. Mieszkańcy nie są zepsuci ludzkim światem. Nie znają prawa własności ani wojny. Żyją jak w raju tak, jak ich przodkowie. Wszyscy trwają w zgodzie, a nikt nikogo nie krzywdzi. Nawet człowiek, gdyby się tam zjawił, nie musiałby się lękać o swoje życie. Zwierzęta by tylko na niego patrzyły ze zdziwieniem, jak niegdyś w raju ich przodkowie patrzyli na Adama, zanim doszło między nimi do kłótni. Jednak na szczęście żaden człowiek tu nigdy się zabłądził, bo na straży tego miejsca stoją Trud, Trwoga i Śmierć. Czasami tylko się zdarza, że psy wpadną na bagna, a potem wracają do pana, skowycząc, i długo trzeba je uspokajać. Strzelcy nazywają to miejsce matecznikiem.
O, głupi niedźwiedziu! Gdybyś tam został, to Wojski nigdy by się o tobie nie dowiedział. Może cię zapach miodu wywabił ze stolicy. Albo poczułeś chęć spróbowania owsa. W każdym razie wyszedłeś z matecznika i zaraz myśliwi zaczęli się tobą interesować. A Wojski już pędzi, by odciąć ci odwrót do matecznika.
Tadeusz już wiedział, że minęło sporo czasu, bo psy dawno zniknęły w puszczy. Jednak myśliwi próżno nadstawiali uszu, bo wciąż wszędzie panowała cisza. Ogiery biegały po lesie, a myśliwy patrzyli wyczekująco na Wojskiego. Ten ukląkł na ziemi i przyłożył do niej ucho.
– Jest – szepnął, po czym zerwał się na nogi.
Wtem jeden pies warknął, a potem kolejne. Znalazły trop i podążyły za nim prędko – nie było to powolne polowanie na małą zwierzynę. Psy rwały się do przodu, czując, że zwierz znajdował się blisko. Dopadły do niego, ale niedźwiedź nie zamierzał poddać się bez walki. Co chwila któryś ogar padał martwy, a myśliwi gotowali się do strzałów. Niecierpliwili się, by również ruszyć do ataku. Wojski ich przestrzegał i groził im, że smyczą dostanie po grzbiecie ten, kto nie posłucha nakazu. Bez względu na to, czy byłby prostym chłopem, czy szlachcicem. Mimo to pojechali jeden za drugim, bo każdy pierwszy chciał zobaczyć zwierza. Trzy razy wystrzelono, niedźwiedź ryknął boleśnie. Wszyscy się cieszyli i jedynie Wojski krzyczał, że nikt nie trafił. Strzelcy i obławnicy poszli w kierunku niedźwiedzia, który przestraszony tym tłumem popędził na pola, gdzie las był rzadszy i gdzie stał Wojski, Tadeusz, Hrabia i kilku myśliwych.
Słychać było z lasu trzaski, aż nagle z gęstwiny wypadł niedźwiedź. Wokół niego psy szczekały i straszyły go, a on wstał na tylne nogi, wrzasnął. Zaczął się bronić przed chartami i ludźmi. Wyrywał drzewa i kręcił nimi jak maczugą, po czym runął prosto na dwóch młodzieńców.
Hrabia i Tadeusz stali bez lęku. Wymierzyli ze swoich flint do zwierza, wystrzelili w tym samym momencie i obaj chybili. Niedźwiedź ich zauważył, a oni już sięgali po jeden oszczep i wyrywali go sobie nawzajem. Wtem dostrzegli błysk ostrych kłów. Niedźwiedź opadł na cztery łapy i popędził w ich stronę. Młodzieńcy skoczyli do tyłu i zaczęli uciekać. I pewnie zwierz złapałby Hrabiego za jasne włosy, gdyby nie pojawili się Asesor, Rejent i Gerwazy. A za nimi pędził Robak bez strzelby. Tamci trzej strzelili, a niedźwiedź padł u stóp Hrabiego. Jeszcze chciał ryczeć, wstać, lecz Strapczyna i Sprawnik doskoczyły do niego.
Wtedy Wojski sięgnął po swój długi, cętkowany róg bawoli, który miał przypięty na taśmie. Złapał go oburącz, przycisnął do ust i zadął. A wiatr poniósł dźwięk przez puszczę. Wszyscy umilkli, urzeczeni pięknem i czystością tej melodii. Ta muzyka niosła ze sobą historię łowów: zaczęła się rześkim dźwiękiem niby pobudką, potem przemieniła w jęki i skomlenie psów, a na koniec twarde tony stały się grzmotem strzelania. Wojski przerwał, a echo niosło jego muzykę dalej. Potem zadął znów.
Róg zdawał się naśladować odgłosy dzikich zwierząt. To wył wilczo, to ryczał niczym niedźwiedź, to beczał jak żubr. I znów Wojski przerwał, a echo poniosło nową melodię dalej. Drzewa powtarzały ją sobie nawzajem.
I znów zaczął dąć. Słychać było szczekanie hartów, wrzaski pełnie gniewu i trwogi, aż Wojski przerwał, a echo powtarzało jego melodię coraz dalej, aż ucichła.
Wypuścił róg, który opadł przy pasie. Mężczyzna jeszcze z uśmiechem wsłuchiwał się w ostatnie dźwięki muzyki, a tymczasem zabrzmiały oklaski i wiwaty.
Powoli wszyscy się wyciszali i zwrócili oczy na niedźwiedzia. Jeszcze ruszał oczami i dyszał ciężko, ale było widać, że to jego ostatnie chwile. Psy Podkomorzego wbijały zęby w jego czaszkę. Wojski kazał wsadzić im kije między zęby i pyski otworzyć. Potem przewrócono zwierza na wznak i na wiwat trzykrotnie strzelono.
– I jak? – krzyknął Asesor, kręcąc strzelbą. – Świetnie się spisała moja fuzyjka. To nie pierwszyzna. Dostałem ją od księcia Sanguszki i nigdy się na niej nie zawiodłem. – Pokazał wszystkim swoją niewielką strzelbę, wyliczając jej zalety.
– A ja biegłem tuż za niedźwiedziem – przerwał mu Rejent, ocierając pot z czoła. – Wojski kazał się zatrzymać, ale jak mam stać, jak niedźwiedź pędzi. Aż mi tchu zabrakło i prawie nie było nadziei go dorwać. Jednak też wziąłem go na cel i strzeliłem, a teraz leży martwy. To zasługa prawdziwej strzelby, Sagalasówki.
– Co pan plecie? Niby to pan zabił niedźwiedzia?
– Słuchaj, pan, to obława, a nie śledztwo. Wszystkich możemy wziąć na świadków…
I znów między nimi zaczęła się kłótnia, a pozostali brali jedną ze stron.
Nikt nawet nie wspomniał o Gerwazym, bo wszyscy biegli z boków i nikt nie zauważył, co się działo z przodu.
– Teraz jest przynajmniej o co się kłócić – rzekł Wojski. – To nie byle zając, ale niedźwiedź. Więc na pojedynek daję pozwolenie. Pamiętam, jak za moich czasów żyło dwóch sąsiadów. Obaj byli uczciwymi szlachcicami i mieszkali na dwóch brzegach Wisły. Byli to Domejko i Dowejko. Któregoś razu obaj strzelili do niedźwiedzicy i trudno było orzec, który z nich go zabił. Pokłócili i zamierzali strzelać się, stojąc na dwóch końcach niedźwiedziej skóry. Był to sławny pojedynek, o którym pieśni śpiewano. Ja byłem sekundantem. Jednak opowiem wam to od początku…
Zanim Wojski zaczął mówić, Gerwazy zdołał złagodzić spór. Kręcił się długo przy niedźwiedziu. W końcu rozłupał mu czaszkę i wyciągnął ze środka kulę. Wyczyścił ją, a potem przyłożył do flinty.
– Panowie – rzekł. – Ta kula pochodzi nie z waszej broni, ale z Horeszkowej. Ale nie ja wystrzeliłem. Do tego potrzeba było odwagi, a mi, trudno się przyznać, ćmiło się przed oczami. Panicze biegli na mnie, a za nimi niedźwiedź. Przeraziłem się, że za moment dorwie Hrabiego, ostatniego z Horeszków, ale wtedy na ratunek zjawił się bernardyn. Gdy ja trząsłem się ze strachu, on wyrwał mi strzelbę, wycelował i strzelił. Dzielny ksiądz. Trafił między dwie głowy. To było jakoś ze sto kroków, a nie chybił. W sam środek paszczy trafił. Panowie, jak długo żyję, znałem tylko jednego człowieka, który potrafił dokonać takich rzeczy. Był to ów Jacek Wąsal, ale nazwiska nie wspomnę. Jednak on już nie poluje na niedźwiedzie, pewnie po czubki wąsów siedzi w piekle. A księdzu chwała, bo ocalił życie dwóch ludzi. A może nawet trzech. Gdyby tamtych zwierz zabił, to pewnie i na mnie by się rzucił. Chodź tu, księże, wypijmy twoje zdrowie.
Jednak bernardyn już gdzieś przepadł. Gdy tylko zabił zwierzę, przypadł do Hrabiego i Tadeusza, upewnił, że są cali i zdrowi, pomodlił się krótko i pobiegł gdzieś szybko, jakby go coś goniło.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.
Bardzo podoba mi się Twoja interpretacja – zresztą po raz kolejny. A odnośnie zwierząt – czasami odnoszę paradoksalne wrażenie, że są bardziej ludzkie, niż ludzie.
Dziękuję 🙂 Czasami też to zauważam i jest to dosyć przykre.
Juz nie pamiętam jak czytało się Pana Tadeusza, bo ostatni raz to właśnie w szkole po niego sięgałam, a było to już spory czas temu.
Ja właśnie (poza przekładaniem go na prozę) to miałam go w zeszłym roku na studiach 🙂
Biedny! Ojej 🙁 Niemniej, świetne, współczesne podejście do tej historii 🙂
Dziękuję 🙂
Cudownie się czytało, jakbym tam była 🙂
Dziękuję 😉