O żołnierzu, tułaczu, który borem, lasem
Idzie, z biedy i z głodu przymierając czasem,
Na koniec pada u nóg konika wiernego,
A konik nogą grzebie mogiłę dla niego.
Pan Tadeusz, Adam Mickiewicz
Jedynie Buchman nie podzielał ich radości. Pochwalał ten projekt, ale chętnie by coś w nim zmienił. Najpierw powołałby komisję, która… jednak nie było czasu na to, by uczynić zadość pomysłowi Buchmana, bo już pary zaczęły się ustawiać na dziedzińcu. Oficerzy z damami, szeregowcy z wieśniaczkami.
– Poloneza – krzyknęli wszyscy.
Oficerzy już zaczęli grać, gdy Sędzia szepnął do ucha generała:
– Każ im się wstrzymać. Wiesz, że mój bratanek się dziś zaręcza. Według dawnych zwyczajów powinno się zaręczać i żenić przy wiejskiej muzyce. Spójrz, tam są cymbały, skrzypce i kozice. Poczciwi muzycy nie mogą się już doczekać, by zagrać. Jeśli każę im odejść, będą płakać. A lud nie potrafi tańczyć przy innej muzyce. Niech oni zaczną, a potem będziemy słuchać twojej kapeli – dokończył i dał znak muzykom, że mogą zaczynać.
Skrzypek zakasał rękawy, ścisnął gryf, oparł brodę o podstawę i puścił smyczek w ruch. Na ten znak kobieźnicy również zaczęli grać, dmąc w miechy. Brakowało tylko cymbałów, ale żaden muzyk nie śmiał grać przy Jankielu, który na całą zimę gdzieś zniknął, a teraz zjawił się z głównym sztabem wojska. Nikt mu nie dorównywał. Prosili go, by zagrał, ale Żyd się wzbraniał i szukał wymówek. Wstydził się grać przy wielkich panach, dlatego kłaniał się i próbował umknąć.
Zauważyła to Zosia. Zaraz do niego podbiegła, podała mu pałki do gry na cymbałach, a potem pogładziła po siwej brodzie.
– Jankielu, proszę – powiedziała. – Przecież to moje zaręczyny. Przecież nie raz obiecałeś, że zagrasz na moim weselu.
Jankiel bardzo lubił Zosię, dlatego się zgodził. Zaprowadzono go na środek, podano krzesło, a cymbały położono mu na kolanach. Patrzył na nie z rozkoszą i dumą niczym weteran, którego powołano do służby i któremu wnuki podały ze ściany miecz. Dziadek śmieje się, bo dawno nie miał w dłoni broni, ale wie, że ręka go jeszcze nie zawiedzie.
W tym czasie dwaj uczniowie klęczeli przy cymbałach i stroili je.
Jankiel przymrużył oczy, milczał, a w końcu uderzył drążkami. Początkowo nie brzmiało to tak, jak się spodziewano i wszyscy byli zaskoczeni. Jednak on jedynie próbował, a po chwili zagrał lekko. Cymbały wydawały ciche, ledwo słyszalne dźwięki. Jankiel spojrzał w niebo, jakby czekał na natchnienie. Potem zmierzył dumnym wzrokiem instrument i znów zaczął grać, a ludzie wokół się dziwili. Brzmiało to tak, jakby grała cała kapela. Dał się słyszeć Polonez Trzeciego Maja. Radosne dźwięki napełniały serca. Dziewki i chłopcy ruszyli w taniec, a starzy wrócili myślami do przeszłości, do owego Trzeciego Maja, gdy senat i posłowie obchodzili uroczystość w ratuszu na cześć króla. Wtedy też śpiewano wiwaty.
Wtem Jankiel przyspieszył tempa. Nagle pojawił się fałszywy akord, co wszystkich przejęło dreszczem. Przestraszyli się słuchacze, że instrument został źle nastrojony albo muzyk się pomylił. Jednak mistrz zrobił to umyślenie i co jakiś czas znów trącał zdradziecką strunę, która mąciła melodię. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy.
– Znam to – krzyknął Klucznik, rozumiejąc zamysł cymbalisty. – Przecież to Targowica.
I nagle struna pękła, a muzyk biegł dalej. Jego muzyka roztaczała wokół atmosferę marszów i wojny. Słychać było wystrzały, płacz dzieci i kobiet. Ta wspaniale zagrana melodia sprawiła, że nawet wieśniaczki drżały, przypominając sobie Rzeź Pragi, którą znały z opowieści i pieśni.
W końcu zagrzmiały wszystkie struny i zaraz ucichły. Ledwo słuchacze doszli do siebie po tym pokazie kunsztu, gdy muzyka się zmieniła. Zaczęła się lekko i cicho, a po chwili dołączyły kolejne dźwięki. Przeistoczyły się w pieśń o tułaczu żołnierzu, który idzie lasami i przymiera głodem. W końcu pada u stóp swojego konia, a ten kopytem grzebie dla niego mogiłę. Była to stara żołnierska piosenka, miła wojsku polskiemu. Żołnierze wspominali ten czas, kiedy śpiewali ją na grobie ojczyzny. Przywodziła na myśl długie lata wędrówek po świecie. Często w obozie lud radował się i wzruszał. Z tymi myślami pochylili głowy, ale wnet je podnieśli, bo Jankiel znów zmienił melodię.
Spojrzał z góry na instrument, uderzył drążkami i zabrzmiał Marsz Dąbrowskiego. Wszyscy zaklaskali.
Muzyk jakby sam się zdziwił piosenką, jaką zagrał, wypuścił drążki z dłoni i wzniósł je ku niebu. Lisia czapka spadła mu z głowy na ramiona. Zarumienił się, a w oczach błyszczał żar młodzieńczy. Zwrócił oczy na Dąbrowskiego, po czym zakrył je i zapłakał.
– Generale, nasza Litwa długo czekała na ciebie. Tak jak my Żydzi na Mesjasza… – mówił. – O tym prorokowano. Ciebie niebo zapowiadało. Żyj i walcz, ty nasz… – Szlochał Żyd, bo Ojczyznę kochał jak Polak.
Dąbrowski podał mu rękę i podziękował. Jankiel zdjął czapkę i po rękach całował generała.
Przyszła w końcu pora na poloneza. Podkomorzy zakręcił wąsa, ukłonił się grzecznie Zosi i podał jej rękę. Prosił ją do pierwszej pary. Za nimi gromadziły się kolejne. Dano znak i zaczął się taniec. Podkomorzy prowadził. Nad trawą błyszczały czerwone buty, od karabeli bił jasny blask i pas się świecił. Tancerz stąpał powoli, ale z każdego ruchu można było odczytać jego myśli i uczucia. Pochylał się ku damie, jakby chciał ją o coś zapytać lub szepnąć do ucha, a ona odwracała głowę, zawstydzona i nie słuchała. Zdjął czapkę i ukłonił się, ale z uporem milczała. Zwolnił kroku. Śledził spojrzenie dziewczyny, po czym się roześmiał. Był zadowolony z jej odpowiedzi. Z góry patrzył na swoich rywali. Swoją czapkę konfederatkę z piórami dał na czoło, potem przesunął, włożył na bakier, a w końcu podkręcił znów wąsa i poszedł dalej. Wszyscy biegli jego śladami, a on chętnie wymknąłby się ze swoją damą. Raz się zatrzymał i podniósł rękę, prosząc, by przeszli. Potem zręcznie odszedł na bok, próbując tym zmylić natrętów, ale go dogonili. Rozgniewał się i położył dłoń na rękojeści szabli, jakby chciał powiedzieć, że o nich nie dba. Odwrócił się w ich stronę, a wyzwanie błyszczało w jego oku. Poszedł prosto w tłum, a oni rozstąpili się, przepuszczając go, ale zaraz ruszyli za nim.
– Patrzcie, może to ostatni, który tak prowadzi poloneza – słychać z każdej strony.
Szły pary jedna za drugą radośnie i wesoło. Koło to się rozkręcało, to znów skręcało niczym wąż i mieniło się od tysięcy kolorów niczym błyszcząca łuska. Brzmiała muzyka, ludzie tańczyli, słychać było oklaski i życzenia zdrowia.
Tylko kapral Sak Dobrzyński nie słuchał, nie tańczył i się nie radował. Ręce z tyłu założył, bo był zły i ponury. Wspominał swoje dawne zaloty do Zosi. Nosił jej kwiaty, plótł koszyki, zabierał jajka z gniazd i tworzył ozdoby, które mogła nosić przy uchu. Niewdzięczna. Choć tyle darów zmarnował, ona uciekała, a ojciec mu zabraniał, to i tak pragnął jeszcze raz ją zobaczyć, gdy była w oknie, plewiła grządki albo karmiła ptaki. Niewdzięczna.
Spuścił głowę, wygwizdując mazurka. Potem założył kaszkiet i poszedł do obozu, gdzie żołnierze grali w karty w drużbarta i popijali. Taka była stałość Dobrzyńskiego względem tej dziewczyny.
A Zosia radośnie tańczyła. Chociaż była w pierwszej parze, to ledwo można było ją zobaczyć z daleka. Miała na sobie zieloną sukienkę i wieńce kwiatów. Wirowała wśród traw. Jednak łatwo odgadnąć, gdzie jest, bo wszystkie oczy były na nią zwrócone. Na próżno Podkomorzy próbował przy niej zostać. Już zazdrośnicy mu ją odbili. Dąbrowski niedługo się cieszył, bo musiał ustąpić drugiemu. Potem zjawił się trzeci, ale też mu ją zabrano. W końcu spotkała Tadeusza. Obawiała się kolejnej zmiany i pragnęła z nim zostać, więc zakończyła tańce i podeszła do stołu, by nalewać kielichy gościom.
Słońce już powoli gasło i zbliżał się ciepły i cichy wieczór. Niebo gdzieniegdzie było usłane chmurami. U góry błękitne, na zachodzie różane. Obłoki, podobne do trzódki owiec śpiących na trawie, zapowiadały dobrą pogodę. Dalej na niebie pojawiały się takie podobne do ptaków cyranków, a na zachodzie niczym firanki — z wierzchu perłowe, na brzegach pozłacane, w głębi purpurowe. Chmura tliła się jeszcze chwilę, aż powoli zbladła i poszarzała, a słońce spuściło głowę. W końcu westchnęło i pogrążyło się we śnie.
A szlachta wciąż piła i wznosiła wiwaty za Napoleona, dowódców, Tadeusza i Zosię. Potem za wszystkich narzeczonych, obecnych gości, przyjaciół żywych i zmarłych.
I ja byłem tam wśród gości, piłem wino i miód. A to, co widziałem i słyszałem, zamieściłem w księgach.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.
Akurat ten moment nieprzerobiony z książki Adama Mickiewicza dość dobrze pamiętam.
Książki jak narkotyk
Super 🙂
Kojarzę ten fragment, bardzo mi się on podoba. 🙂
Mi też 😉
Malowniczy klimat – jakbym tam była i słuchała koncertu Jankiela 🙂
W oryginale brzmi cudownie 😀
Gdyby Twoja wersja Pana Tadeusza była szkolną lekturą z pewnością o wiele przyjemniej i chętniej by się czytało
Pewnie tak 😉 Mam nadzieję, że uczniom się przyda
Jaka piękna muzyka zabrzmiała, wpis muzyczny aż to się czuj e przed monitorem 🙂
Dziękuję za piękne słowa 😉 W oryginale brzmi to jeszcze lepiej
Bardzo przyjemnie się czyta 🙂
Dziękuję 🙂