Wyciągnął zza pasa nóż i wbił go w ciało mężczyzny. Nie robił tego po raz pierwszy. Wiele razy wcześniej musiał zabijać, kraść i oszukiwać, by się wyrwać, uwolnić i zwyciężyć. Nie zawsze tego chciał, ale sytuacje decydowały za niego. Starał się jak mógł, by tego unikać, ale czasami się nie udało — tak jak w przypadku tego strażnika. Musiał wybierać. Albo ten mężczyzna, albo jego żołnierze czekający, aż wróci do obozu. Jeśliby zginął, też byliby narażeni na walkę. Miał zastępcę, ale ten nie poprowadziłby ludzi do boju. Za to nadawał się, by kontynuować treningi i znaleźć im odpowiednie zajęcie, by nie nudzili się pod nieobecność dowódcy.
Fenyl podniósł wzrok i natrafił na wpatrzone w niego oczy mężczyzny. Dostrzegł w nich lęk i zaskoczenie tym, co się wydarzyło. Była w nich też odrobina smutku na myśl o tym, kogo zostawił i kogo osierocił. Jednak Fenyl nie mógł już cofnąć swojego ruchu. Ostrze przebiło ciało. Tego nie dało się odwrócić.
Szybkim ruchem wyciągnął nóż. Nie czekał, aż ciało padnie na ziemię. Schował klejący się od krwi nóż do pochwy i wskoczył na grzbiet konia. Nie było chwili do stracenia. Musieli uciec, zwłaszcza że ludzie na moście już zaczęli się do nich zbliżać. Pragnęli dorwać mordercę i wymierzyć sprawiedliwość.
Wszystko zwolniło. Zdawało się, że każde uderzenie serca to kolejne wydarzenie.
Puk.
Fenyl wsiadł na konia i ruszył z miejsca, a strażnik leżał już na ziemi.
Puk.
Drugi strażnik zorientował się, co się wydarzyło i zdążył wykrzyczeć pierwszy rozkaz. Fenyl był prawie przy drzewach.
Puk.
Z miasta wypadła konnica. A za nią ludzie z pochodniami i widłami, jakby mieli ścigać bestię, a nie zwykłego człowieka.
– Morderca – krzyknęli.
Fenyl miał las na wyciągnięcie ręki.
Puk.
Drzewa utworzyły ścianę, przez którą nie dało się przejechać. Koń stanął dęba, a Fenyl wypadł z siodła. Prosto pod kopyta zbliżających się wierzchowców. Zatrzymały się tuż przed nim – zaledwie na szerokość palca od niego.
– Wstawaj – rozkazał młody strażnik spod bramy. Z wysokości siodła patrzył na zabójcę z odrazą i gniewem.
Fenyl posłusznie podniósł się, otrzepał ubranie i przyjął najbardziej obojętną postawę, na jaką było go stać. Wiedział, że teraz nie ucieknie, ale mógł grać na zwłokę, aż wpadnie na jakiś pomysł.
– Oddaj całą broń. Migiem!
Mężczyzna odpiął pas z mieczem i rzucił pod kopyta koni, które nawet nie drgnęły, gdy broń uderzyła o ziemię. Nóż po chwili powędrował za towarzyszem. Gdy tylko dotknął trawy, krwiste ostrze wysunęło się z pochwy.
– Morderca – znów rozległo się wokół Fenyla. Jednak tym razem to nie ludzie krzyczeli.
Obejrzał się za siebie. Ujrzał zbliżające się do niego drzewa, które wciąż wykrzykiwały oskarżenie. Dostrzegł też, że ludzie gdzieś zniknęli. Zamiast nich wokół mężczyzny stały na korzeniach drewniane istoty wyciągające do niego gałęziaste ręce. W ich oczach palił się żywy ogień nienawiści. Pragnęły zabić tego, który zabił.
Klacz zarżała, jakby zgadzała się z drzewami. Zaraz też zaczęła nacierać na swojego jeźdźca. Uderzyła go mocno łbem, tak że Fenyl zachwiał się na nogach.
– Nie zbliżaj się – powiedział mężczyzna, wyciągając przed siebie dłonie, a wtedy czyjeś ręce zacisnęły się na jego ramionach, po czym rzuciły go na ziemię.
Stracił oddech i mimowolnie zamknął oczy. Poczuł, jak coś ciągnie go za włosy. Wiedział, że to jego niewdzięczny wierzchowiec, który go zdradził, a teraz pierwszy zaczął wykonywać wyrok. Zamierzał pewnie go zjeść…
„Konie nie jedzą mięsa” – uświadomił sobie, a w tej samej chwili poczuł czyiś oddech na karku.
Zerwał się z ziemi, sięgnął po nóż i szybko ocenił sytuację. Był w lesie, bez konnicy, wściekłego tłumu i złaknionych krwi drzew. Tylko jego klacz stała przed nim i patrzyła na niego z pewnym wyrzutem. Fenyl zdołał się uspokoić, bo nic realnego mu nie zagrażało. Schował ostrze, wziął głęboki oddech, a jego dłoń bezwiednie powędrowała do mokrych włosów. Wtedy przypomniał sobie, jak się zbudził z koszmaru.
– Jak śmiałaś? – naskoczył na nią. – Przecież jadłaś kolację.
Wierzchowiec zarżał, a Fenyl spojrzał na rozświetlone gwiazdami niebo ledwo widoczne przez koronę drzew. Trudno było mu ocenić porę, ale wyciągnął pewne założenia.
– Moja warta – rzekł, a klacz zdawała się to potwierdzać. – To śpij.
Wierzchowiec jednak nie zamierzał tak łatwo odpuścić. Podszedł do juków i szturchnął je kopytem.
– Jest już jutro? – Wywrócił oczami Fenyl. – Niech będzie, ale tylko jedno.
Wyciągnął jabłko i podał klaczy, który z prawdziwą radością je schrupał. Potem stanął przy dogasającym ognisku i pogrążył się w drzemce.
Fenyl dołożył drewna. Nie lubił rozpalać ognia, ale to był jedyny sposób, by trzymać drapieżniki z daleka. Jednocześnie jednak mógł sprowadzić ludzi, ale na to nie mógł nic poradzić. Dopóki nie chcieli oglądać jego charakterystycznej blizny, był bezpieczny.
Pamiętając jeszcze o śnie, wyciągnął z pochwy sztylet pokryty brunatnymi plamami. Powinien go wyczyścić jeszcze przed snem, ale tego nie zrobił. Nie miał wtedy głowy do takich rzeczy.
Westchnął ciężko. Po raz kolejny doprowadził do czyjejś śmierci poza polem bitwy. I to tylko dlatego, że pod presją nie znalazł innego rozwiązania.
– To. Jest. Wojna – wysyczał przez zaciśnięte zęby.
Podczas walk ginęło wielu żołnierzy oraz cywili i nie mógł nic na to poradzić. Tej śmierci mógłby jednak zapobiec, jeśli tylko wykazałby się większą pomysłowością. A tak zostawił w mieście kolejną rodzinę pozbawioną męża i ojca.
Zaczął oczyszczać nóż. Chciał pozbyć się wyrzutów sumienia, ale te uderzyły znów ze zdwojoną mocą. Nienawidził krzywdzić niewinnych, ale sami by go zabili, gdyby postąpił inaczej. Dzięki tej śmierci zyskał trochę czasu, mógł wsiąść na konia i odjechać. Inaczej zatrzymaliby go, zanim zrobiłby krok w kierunku klaczy. Musiał przecież przeżyć dla swoich żołnierzy i dla sprawy, o którą walczył od lat. Żałował tylko tego, jak wiele to kosztowało.
Schował nóż i sięgnął do swojej sakiewki. Nie potrzebował na razie aż tyle pieniędzy. Musiał kupić tylko kilka rzeczy – głównie zapas soli i mąki na najbliższe dni. Całą resztę zamierzał zostawić na kolejną podróż do miasta.
– Niech będzie – prychnął.
Odliczył kwotę potrzebną jego zdaniem do zdobycia wszystkiego, co konieczne. Wrzucił je do kieszeni, a pozostałą część pieniędzy zostawił w sakiewce.
Zamierzał następnego dnia wrócić do tamtego miasta i poszukać rodziny strażnika. Nie był w stanie zwrócić jego życia, ale mógł im przynajmniej trochę pomóc i odkupić swoje winy. Jeszcze nie wiedział, jak wejdzie do miasta, ale nie znał murów nie do zdobycia. Ten pomysł nieco uspokoił jego sumienie. Postanowił zadbać o to, by więcej nie doprowadzić do podobnej sytuacji.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.
Normalnie poczułam dreszczyk emocji 🙂
Super 😀
Kolejny udany kawałek napisany przez Ciebie, aż chce się czytać więcej.
Dziękuję 😀
Muszę przyznać, że zaskakujący tekst z odrobiną dreszczyku emocji 🙂
Dziękuję serdecznie 🙂
Bardzo lubię Twoją twórczość i te plastyczne opisy! Wróżę bestseller 🙂
Dziękuję 😀 Cieszę się bardzo, tak Ci się podoba.
O mamo! Już późno, a ja chcę więcej! Ciekawe kto za mnie dziś pośpi i kto rano wstanie! I obym ja nie wstała z nożem wbitym gdzieś 😱😱
Życzę, by tam się nigdy nie zdarzyło 😉 Jeśli spotkasz kiedyś Fenyla, to mam nadzieję, że jako przyjaciela, a nie wroga.
Jeszcze muszę nadrobić dwie poprzednie części (jeśli mnie pamięć nie zwodzi) żeby być na bieżąco.
To zachęcam to nadrobienia czym prędzej 😉
Bardzo lubię tu do Ciebie zaglądać, czytanie Twojego pióra sprawia mi ogromną przyjemność
Dziękuję 🙂 Miło mi to słyszeć