Cześnik
Piękne dobra w każdym względzie —
Lasy — gleba wyśmienita —
Dobrą żoną pewnie będzie —
Co za czynsze! — To kobiéta.
Zemsta, Aleksander Fredro
Nie masz nic tak złego, żeby się na dobre nie przydało. Bywa z węża dryjakiew, złe często dobremu okazyją daje1.
Andrzej Maksymilian Fredro
***
OSOBY:
Cześnik Maciej Raptusiewicz — właściciel połowy zamku, wuj Klary
Klara — bratanica Cześnika
Rejent Milczek — właściciel połowy zamku, ojciec Wacława
Wacław — syn Rejenta
Hanna Podstolina — wdowa
Papkin — zubożały szlachcic
Dyndalski — marszałek Cześnika, urzędnik zarządzający dworem
Śmigalski — dworzanin Cześnika
Perełka — kuchmistrz Cześnika
Murarze, hajduki, pachołki i inni
Akcja opowieści ma miejsce na wsi
***
AKT I
Na wzgórzu wznosiło się ogromne, stare zamczysko, w którym panowało dwóch właścicieli. Cześnik Raptusiewicz, stary kawaler, człowiek gwałtowny, szczery, porywaczy i skory do kłótni. Był wysoki, dobrze zbudowany – choć chorowity – i zawsze dążył do swojego celu. Pod opieką miał Klarę, córkę swojego zmarłego brata. Jego sąsiad, Rejent Milczek, wolał ciszę i podstępy. Dawno stracił żonę i samotnie wychowywał swojego syna, Wacława na dobrego i odważnego człowieka. Sam jednak bywał okrutny i surowy. Rzadko też ten szczupły, pozornie pokorny człowiek liczył się ze zdaniem innych. I tak mieszkali obok siebie, tocząc walki i spory przez wiele lat. Tak było i tym razem. Jednak zanim do tego przejdziemy, przenieśmy się do pokoju Cześnika2.
Znajdowało się tam, aż troje drzwi, które umieszczono na prawo, lewo i pośrodku pomieszczenia. Na środku stał piękny, zadbany stół i krzesła, a na ścianie wisiała angielska gitara, której strun od dawna nikt nie trącał.
Scena I
W pokoju przy stole siedział Cześnik. Miał na sobie piękny, biały żupan pozbawiony pasa i szlafmycę, w której zawsze sypiał. Z okularami na nosie zagłębiał się w stos papierów leżących na stole. Za nim, w głębi pokoju skrył się Dyndalski, jego marszałek. Założył ręce do tyłu i czekał.
— To wspaniały majątek pod każdym względem — mówił do siebie Cześnik. — Lasy, urodzajna gleba. Tak, będzie bardzo dobrą żoną. I ma dochód z trzech folwarków. Co za kobieta!
— Miła wdowa — rzekł Dyndalski.
— Powiem więcej, bardzo miła. — Odłożył papiery. — Jeszcze nie przyniosłeś mi zupy z wina na śniadanie?
Marszałek zaraz wyszedł, by przynieść swojemu panu posiłek.
— Długo będę czekać? — krzyknął za nim Cześnik, a po chwili dodał: — Nie, nie można odwlekać takich rzeczy.
Dyndalski spotkał w drzwiach pachołka, który niósł tacę z wazą, talerzem i chlebem. Wziął to od niego i wrócił do Raptusiewicza. Położył przed nim posiłek, zawiązał mu serwetę pod szyją, ale to nie przerwało ani na chwilę monologu mężczyzny.
— Jako opiekun i krewny już teraz rozporządzam majątkiem Klary. Ale małżeństwo z nią dałoby mi nad nim całkowitą władzę. Jednak dziewczyna jest młoda. Dziś może i odwzajemniłaby miłość, ale kto mi poręczy, że jutro nie zmieni zdania?
— Niestety nikt, panie. Trudno to przewidzieć. — Dyndalski zajął się nakładaniem zupy.
Cześnik odwrócił się do niego.
— W tym właśnie tkwi problem. Na to bym się wyrzekał mojego kawalerstwa, mocium panie — uderzył w stół — by ktoś… a niech go piorun trzaśnie. Będzie musiał na to długo czekać.
Zamilkł na moment, po czym wziął talerz z rąk marszałka.
— Klara ma spore dochody, ale Podstolina jeszcze większe. Zatem nią powinienem się zająć. — Przerwał. — Przebywa u nas, w domu Klary, bo jest jej daleką krewną. A mi się wydaje…
— Czeka na coś więcej — wtrącił się Dyndalski.
— Czeka na coś więcej. — Roześmiał się. — A to żeś wymyślił, Dyndalu. Czeka na coś. Uśmiałem się, naprawdę. Czeka — jakoś w to nie wierzę.
Gdy udało mu się opanować śmiech, zabrał się do jedzenia.
— Ta wdowa jest jeszcze młoda, ale ma już spore doświadczenie. Zna umiar, mocium panie. Nie wymaga od mężczyzny, by zachowywał się jak modniś i rozrzutnik lub tańczył na kuligu. — Przerwał na chwilę. — To nie żadna tajemnica, że liczę już trochę lat, ale nie jestem też zbytnio stary. Co? — rzucił do Dyndalskiego.
— Przecież….
— Może jesteś młodszy? — zapytał urażony Cześnik.
— W porównaniu z pańskim wiekiem….
— Udowodnię — zakończył rozmowę.
Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał.
— Tylko sęk w tym, panie — zaczął Dyndalski i podrapał się za uszami.
— Tak?
— W małżeństwie może być panu ciężko. Tak między nami, ma pan podagrę.
— Tylko czasami.
— Skurcze żołądka.
— Tylko, gdy za dużo wypiję.
— Reumatyzm.
— Pleciesz głupoty — rzekł ze zniecierpliwieniem. — Te wady nic nie znaczą. Przecież ona też nie jest idealna, o czym tylko Bóg raczy wiedzieć. Nikt pewnie o to nawet nie zapyta. Najważniejsze, by w dalszym życiu była między nami zgoda.
Scena II
Do pokoju wpadł Papkin ubrany po francusku. Miał na sobie krótkie spodnie, okrągłe buty sięgające połowy łydki, a przy jego boku wisiała szpada. Na jego głowie znajdował się tupecik z warkoczem zakryty przez trójkątny, spłaszczony kapelusz. Pod pachą niósł parę pistoletów. Znany był z tego, że zawsze mówił szybko.
— Bóg z panem, mój Cześniku — rzekł na powitanie. — Gdy tak pędziłem na rozkazy, to zamęczyłem tyle koni, że trudno zliczyć. Wiele razy się wywróciłem, więc z mojego nowego powozu zostały tylko drzazgi.
— Za to ja zakładam, że mój Papkin przyszedł tu na piechotę, a złoto, które dostał na podróż, stracił podczas gry w karty.
Papkin wyciągnął pistolet i pokazał go obecnym.
— Spójrz na to, Cześniku. Przecież to poznajesz.
— Co mam poznać?
— Strzeliłem.
— Pewnie we wrony — mruknął na stronie Dyndalski tak, że nikt nie usłyszał, po czym wyszedł.
— Muszę jednak zachować dla siebie to, gdzie strzelałem i do kogo. I to właśnie nie karty są powodem mojego niewielkiego spóźnienia. Nawet nie ziewnę, a wszyscy giną z mojej ręki.
— Wszystkie — poprawił go Cześnik.
— Wszystkie? — zdziwił się Papkin.
— Tak, ćmy, komary.
— Waszmość nigdy mi nie wierzy.
— Bo nie jestem głupcem, mocium panie.
Wtem wzrok Papkina padł na wazę pełną zupy.
— Ach, co ja widzę. Posiłek! — wykrzyknął.
— Tak, to posiłek— rzekł Raptusiewicz.
— Ach, Cześniku, minęło już sześć dni i nocy odkąd ostatni raz miałem coś w ustach.
— W takim razie jedz i słuchaj.
— Tak będzie. — Usiadł naprzeciw Macieja. — Znane jest to, że zręcznie strzelam — powiedział do siebie.
— Znane jest to, że mogę pana zamknąć za dawne, wiadome sprawy.
— Jak to zamknąć? — wykrzyknął zaskoczony Papkin.
— Dla zabawy.
— Czy nie znajdziesz sobie lepszej?
— Cicho, cicho. Teraz ja mówię, byś przypomniał sobie, co jesteś mi winien, a ja tobie, zanim przedstawię ci moją wolę.
— Zrobię wszystko, co każesz. Zaraz nawet mogę wskoczyć na konia, bo jestem doskonałym jeźdźcem. Poradzę sobie nawet z dzikim i nieujeżdżonym koniem.
— Tak, z pewnością… — rzekł Cześnik.
— Pozwól, że najpierw opowiem. Już wkładałem nogę do strzemienia, gdy wybuchła ogromna kłótnia, co opóźniło mój wyjazd. A wyglądało to tak…
— Posłuchaj mnie! — przerwał mu.
— Zaraz — rzucił Papkin i kontynuował: — Szedłem. Pewność siebie malowała się na mojej twarzy. Głowę podniosłem, a spojrzenie miałem takie, że niech się boi płeć podstępna.
— Posłuchaj mnie!
— Zaraz. Idę dalej. A tu nagle pojawia się piękna księżna podobna do anioła. Zerka na mnie ze swojej karety — kobiety przecież mnie uwielbiają — a ja na nią. W każdym razie się zakochała. Od razu mnie woła do siebie i tak dalej. Za to książę, istny tygrys, już zaczął wzywać swoich ludzi…
Cześnik nie wytrzymał i uderzył w stół tak, że Papkin aż podskoczył na krześle.
— Cicho! — krzyknął.
— Jesteś zbyt nerwowy — mruknął Papkin.
— A ty bezbożny, gadatliwy i kłamliwy!
— Zbyt nerwowy, mój Cześniku — powtórzył. — Gdybym tak samo jak ty nie panował nad emocjami — uderzył w rękojeść swojej szpady — moja Artemida zaraz by ruszyła w bój. Proszę mówić — dodał szybko, zanim Raptusiewicz znów uderzył w stół.
— Ojciec Klary razem ze wsią kupił zamek — zaczął po chwili.
Papkin gwizdnął z uznaniem.
— A mój ojciec miał ich nawet dziesięć.
Cześnik uderzył znów w stół, by uciszyć szlachcica, po czym kontynuował.
— Mieszkamy tu jak sowy. Jednak gorsze jest to, że druga połowa należy do czarta.
Papkin odsunął się z przestrachem.
— Rejent Milczek — mówił dalej Raptusiewicz. — Wydaje się taki cichy i pokorny, ale diabła ma za skórą.
— Jednak żyjecie w zgodzie, jak przystało na sąsiadów…
— Jeśli go nie wypędzę stąd moimi psotami, nikomu innemu się to nie uda. Nie zdarzył się ani jeden dzień, w którym nie byłoby sprzeczki. Przydałyby się jednak jakieś układy. Ale miałbym do niego pisać lub iść? Nie ma mowy, mocium panie. Przecież mógłby mnie otruć lub kazać zabić potajemnie, a jeszcze mi życie miłe. Dlatego właśnie wybrałem cię, byś został w tej sprawie posłem.
— Ściskam nogi za taki honor. Naprawdę czynisz mi wielki zaszczyt tym, że wybrałeś właśnie mnie. Jednak jestem zbyt bezlitosny jak na takie zadanie i mógłbym, zamiast do zgody, doprowadzić do wojny. Właśnie do tego zajęcia się począłem. I jako dziecko ślubowałem nigdy nie zostać posłem.
— Papkin zrobi, co mu każę, bo musi mnie słuchać.
— Ale Papkin jest porywczy. A co się stanie, gdy udusi sąsiada, postrzeli lub przebije szpadą? Kto będzie sprawcą śmierci i kogo czeka kara?
— Wezmę to wszystko na własne sumienie.
— Zastanów się jeszcze nad tym.
— Już postanowione. A teraz przejdźmy do innego zadania. Mości Papkinie, biorę ślub.
— Ba!
— Co to za: ba? — przedrzeźniał go Cześnik.
— Bardzo mnie to cieszy i chętnie zajmę się tą sprawą. Powiedz mi tylko, gdzie mam zabłysnąć swoją chwałą. Czy mam zostać swatem? Zmusić do ślubu zbyt pewną siebie lub nieśmiałą? A może, jeśli to cudza żona, zabić jej tyrana-męża?
— Co to za szaleństwo?
— Przecież znasz moją odwagę, Cześniku.
— Słuchaj uważnie. Tak mówiąc między nami — i nie obrażaj się na to — mam więcej rozumu od ciebie, mój Papkinie.
Szlachcic chciał już przerwać Raptusiewiczowi, ale ten uniósł dłoń i go powstrzymał.
— Jeśli jednak chodzi o rozmowę z niewiastami, miłosne świergotanie, tego nie potrafię. Dlatego musisz mnie w tym wyręczyć, mocium panie.
— Już jest twoja, obiecuję ci to. Nawet mogę ci to przysiąc, bo mam ogromne szczęście i wystarczy, że na jakąś kobietę spojrzę, a już jest moja. Idę.
Wstał i zmierzał właśnie do drzwi, gdy Cześnik znów się odezwał:
— Dokąd?
Papkin zatrzymał się w pół kroku.
— Prawda, nie wiem jeszcze tego.
— Do Podstoliny.
— Już rozumiem. — Znów ruszył, ale Cześnik go zatrzymał.
— Tu na nią czekaj.
— Ani słowa więcej. Za godzinę będzie twoja.
— Odwdzięczę ci się za to — rzekł jeszcze Raptusiewicz i wyszedł.
— W przypadku Cześnika można być tego pewnym — rzekł na koniec Papkin.
1 Przekł.: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Zdarza się, że nawet trucizna staje się lekarstwem, a zło daje często okazję do zrobienia czegoś dobrego.
2 Tego akapitu nie znajdziecie w oryginale. Został stworzony na potrzeby przekładu, by wprowadzić czytelnika w historię.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.
Dobrze się czyta pozdrawiam
Dziękuję 🙂
Oryginalny pomysl! Szczegolnie jako cwiczenie stylu 🙂 Bardzo lubie czytac dramaty, oczywiscie ze wzgledu na ich forme. Pozdrawiam serdecznie!
Dziękuję 😉 W zeszłym roku przekładałam Pana Tadeusza, jeśli chciałabyś go poznać w wersji prozatorskiej.
Widzę, że po Panu Tadeuszu przyszedł czas na Zemstę. Dobrze się składa, bo akurat ja pracuje nad pewnym tematem związanym z tą książką.
Tak? Nad jakim tematem?
Zemsta w kontekście romantyzmu.
Fantastycznie się czyta. Myślę, że do pisania zdecydowanie masz talent
Dziękuję 😀
Kojarzy mi się od razu z lekturami szkolnymi, ale tutaj to zupełnie inaczej się czyta 🙂
Staram się przekładać tak, by czytanie sprawiało przyjemność 😉