Papkin
Każdy siebie ma na względzie
A drugiego za narzędzie.
Póki dobre — cacko, złoto;
Jak zepsute — ruszaj w błoto.
Zemsta, Aleksander Fredro
AKT IV
Scena I
Akcja przeniosła się do sali w domu Cześnika. Były tutaj boczne drzwi i jedne większe, które znajdują się w głębi, na prawo od kaplicy — tam też parę osób przybija girlandy. W pomieszczeniu stały dwa stoły; na prawym znajdował sie kałamarz, narzędzia potrzebne do pisania, butelka i parę kieliszków. Śmigalski i Perełka trzymali się z tyłu sali.
Dyndalski stał przy Cześniku, który siedział, trzymał dwie karabele i przyglądał się trzeciej.
— No, Śmigalski, czas goni. Wsiadaj na konia, pędź z zaproszeniem i wypełnił moje rozkazy. Wszystkim powtórz trzykrotnie, że ja, pan młody, zapraszam na jutrzejsze wesele. Rozumiesz? To ruszaj!
Dworzanin wyszedł, a Raptusiewicz kontynuował po chwili ciszy:
— Hej, Perełka. Na jutro masz przygotować najlepsze swoje dzieło. Nie żałuj, mocium panie, cynamonu i gałki muszkatołowej, a także wszelkiego innego aromatu. Wszystko ma być jak należy. Do ryby dodaj szafranu i przygotuj pod dostatkiem bakalii.
— Jaki monogram ma się pojawić na środku, jaśnie panie? — spytał kuchmistrz.
— M. H. Maciej Hanna. Na górze daj serca, na dole napis: Vivat. I zrób to kreatywnie.
— Będzie dobrze, jaśnie panie. — Wyszedł na znak Cześnika.
— Papkin długo nie wraca — rzekł po dłuższej chwili, oglądają szablę karabelę. — Rejent siedzi jak lis w norze. Trudno go stamtąd wypłoszyć. Jednak wyciągnę moje ramię, jeśli będzie robił jakiekolwiek problemy.
— Ba! — rzekł Dyndalski. — Jeśli ktoś będzie chciał z jaśnie panem stanąć do walki, to wcześniej coś połaskocze w nos.
— Ci z palestry mają wrażliwą, diablą skórę. Żaden mi nie dorówna, choćby nie wiadomo, jak próbowali. — Odłożył jedną szablę i wziął drugą.
— Ba!
— He, he, Pani Barska — zwrócił się do oręża, którego używał podczas konfederacji barskiej. — Dobrze mi służyłaś pod Słonimem, Podhajcami, Berdyczowem i Łomazami. Wtedy wyglądało to inaczej. Młodzi, choć dzielni i rwący się do walki, dawali pierwszeństwo w radzie starszym. A teraz? Kura zdaje się mądrzejsza od jajka. — Zamilkł na moment. — Wytrzymała głownia, mocium panie, ale wolę szablę demeszkę, która słynie z twardej stali. — Wziął do ręki drugą broń. — Ej, jak śmiga. Nieraz podczas sejmików przydała się, by z kandydata zrobić posła. Przecież wtedy liczyła się liczba ostrzy, a nie to, ile ktoś zebrał głosów. A niejednemu świsnęła nad uchem: — machnął bronią — Jak się wznosi, ledwie błyśnie. Oddaj się Bogu, jak świśnie!1
Scena II
Dyndalski pomógł przypasać karabelę Cześnikowi i wyszedł przez lewe drzwi. Wtedy zjawił się Papkin z przekrzywionym na głowie kapeluszem. Do tego jego ubrania i włosy były w nieładzie.
— Jesteś przecie… — przerwał Raptusiewicz.
— Muszę się napić. Pozwól odrobinę. — Nalał sobie i się napił. — Jak ja mu utarłem nosa2. Ale ten Rejent to cwany człowiek i szatańska postać. Prawie musiałem sięgnąć po moją Artemizę. Jednak szczerze mówiąc, bałem się, że jak tylko ją dotknę, to sama zacznie walczyć i nic jej nie powstrzyma.
— Jak ten nicpoń kłamie. Ale co z Rejentem? Dowiem się?
— Przyjął mnie grzecznie, zaprosił do stołu i dał wina węgierskiego, zieleniaka.
— Pewnie było zatrute — mruknął jakby do siebie Cześnik.
— Jak to?
— Nie, nie…
— Ale…
— Co się działo potem?
— Mówisz, że było zatrute?
— Z tym nicponiem nie ma żartów, mocium panie.
— Mnie już bez tego… coś tu pali.
— Jak przyjął moje wyzwanie? — Czekał, ale nie otrzymał odpowiedzi. — Co się z tobą dzieje? Stałeś się głuchoniemy?
Osłupiały Papkin podał mu list.
— Aha! Z listu sie dowiem. — Raptusiewicz zaczął czytać. — Co, co, co! — Przebiegł wzrokiem po kolejnych linijkach. — Co, co! — Przystąpił do Papkina, wykrzykując wciąż to jedno słowo. Ten wycofał się aż za stolik po lewej. — Co, co, co!
— To, to, to!
— Podstolina…
— …nas zawiodła — dokończył płaczliwie Papkin.
— Do Rejenta….
— …się udała.
— Do Rejenta… Do Rejenta? I chce… chce wyjść…
— …za Wacława — dodał Papkin z lękiem.
— A ty milczałeś, przeklęta ćmo! Ale to będzie krótka sprawa… Zdradliwa kobieta, niewarta czci. Gdybyś była w mojej ręce teraz jak ta kartka. — Zmiął list — Tak by się to skończyło.
Sama sprowadziła na siebie te problemy — pomyślał Papkin — Nie byłoby jej do śmiechu.
— Starłbym cię na proch — kontynuował Cześnik. — Ale nie chcę tracić czasu. Muszę opłacić skrzypka, który im tak zagra na weselu, że Rejent się zwinie w kółko. Zrozumie, jak to jest, gdy się ktoś wtrąca w nie swoje sprawy. Hej, słudzy! Hej, dworzanie! Dalej za mną! — Wyszedł środkowymi drzwiami.
Scena III
Papkin przez długi czas milczał i się krzywił. W końcu zaczął macać się po brzuchu.
— Tu coś mnie boli, piecze. Ach, to wino! Zbrodniarzu przeklęty! Niszczysz taką piękną różę.
Do pokoju wszedł przez lewe drzwi Dyndalski.
— Ach, Dyndalsiu, prawy człowieku, powiedz, czy to się może dziać naprawdę? — zwrócił się do niego Papkin.
— Co takiego?
— Że ta żmija, Rejent, czart wcielony, mnie dzisiaj otruł?
— Ej, gdzie tam.
— Nie wierzysz?
— Kto by tam chciał nastawać na nędzne życie waszmości?
— Zatem nie wydarzy się nic złego?
— Ej, nie.
— Ale Cześnik mówił…
— Ha, to zmienia postać rzeczy. Przecież jaśnie pan wszystko wie o świecie. W takim razie pana otruto. Co za psota!
— Jaka teraz pana rada? Co powinienem zrobić?
— Ha! Trzeba posłać po księdza. — Dodał, wychodząc przez środkowe drzwi: — Proszę, proszę, co za nicpoń.
Scena IV
Papkin rzucił się na krzesło.
— Umrzeć? Wielkie nieba! — Po chwili milczenia: — Co ja sobie myślałem, gdy go znieważyłem. Potem przecież miał podać poczęstunek. Teraz rozumiem jego pośpiech, gdy brał się za nalewanie wina. A mi jeszcze było mało. Sam przełknąłem tę truciznę i już nie ma dla mnie ocalenia. Wezmę się za spisanie testamentu. — Kontynuował z przesadnym płaczem: — Potem kupię trumnę i opłacę pogrzeb. I będę spoczywał w pokoju. — Ocierał łzy, pisząc.
Scena V
W pokoju zjawił się Cześnik z Dyndalskim.
— Hola! Nie tak zrobię — mówił żywo Raptusiewicz. — To wszystko jest jak bańki mydlane. Przygotuję lepszą zemstę, ale przyda się oszustwo. Muszę dostać jego syna w ręce. A tatusia się nie obawiam. Potem… Wstawaj od stołu — rzucił do Papkina.
— Testament teraz piszę — odparł, nawet się nie oglądając.
— Niech nawet o tym już nie słyszę, bo każe waszmość wysłać do zakładu dla obłąkanych.
— Tak? — Wstał.
Zaraz wymażę zapis w testamencie, który go dotyczy — pomyślał Papkin i przeniósł się do stolika na lewo.
— Siadaj tutaj, waść — zwrócił się Cześnik do Dyndalskiego. — Bierz pióro i pisz, co dyktuję.
— Niezbyt idzie mi pisanie.
— Tutaj właśnie potrzeba babskiej ręki. Będzie dobrze.
Dyndalski usiadł naprzeciw Cześnika i założył okulary.
— Bogu dzięki!
— Teraz trzeba pisać tak, jakby to pisała Klara do Wacława — rzekł Raptusiewicz.
— O!
— Co za: O?
— Jaśnie panie, to będzie dla niej zniewaga. — Wstał.
— Co się tym pan przejmuje? Maczaj pióro i pisz.
Dyndalski z powrotem usiadł na brzegu krzesła i zamoczył pióro. W międzyczasie Papkin pisał, co jakiś czas wstawał, przechodził w głąb pokoju, maczał pióro w kałamarzu na drugim stoliku i wracał na swoje miejsce. Ciągle przy tym płakał.
— Tylko chodzi o to, mocium panie — rzekł Cześnik — by udawanie miało sens, to potrzeba tutaj odpowiednich umiejętności. Jak tu zacząć?
— Zwrotem pełnym uczucia… — rzekł, podnosząc się.
— O… o… o! Tak jak od żony. Ale tutaj potrzeba krótkiego słowa. Czegoś w stylu: i chciałabym, i się boję. Tak! Już wiem. Na tym polega sztuka… Pisz, waść… — Nuci. — Zaraz. — Nuci, dyktując. — Bardzo proszę. — Pokazał palcem na pismo. — Co to jest?
— B — powiedział Dyndalski, wstając jak zwykle.
— To?
— Wielkie B. Od nowego wiersza, jaśnie panie.
— B? — Spojrzał przez stół. — To jest kreska. A gdzie dwa brzuszki?
— Jeden na dole, drugi na górze.
Cześnik założył okulary i zabrał kartkę.
— Tak jest, duże.
Papkin w tej chwili nachylił się przez Cześnika, chcąc zamoczyć pióro, ale Raptusiewicz go odtrącił.
— Czy go! — Raptusiewicz obserwował, jak tamten podszedł do stolika z drugiej strony i nadepnął na nogę Dyndalskiemu.
— Ta, bo! — wykrzyknął Dyndalski.
— B, B duże. Kto się zastanowi, może to odgadnie – rzekł Cześnik, patrząc na pismo. — Dobrze, pisz waść dalej. — Dyktuje: — Bardzo proszę… mocium panie… mocium panie… moje wezwanie… wziąć w sposobie… mocium panie… jako zaufanie… do waszmości… mocium panie… od tej, która jest mało znana… — Przerwał i wskazał palcem na list. — Co to jest?
— Kleks, ale przerobię go w literę.
— Jeśli jeszcze jedna kropla kapnie, to tak cię trzepnę, aż przypomnisz sobie naukę z najniższej klasy. Czytaj waść.
Dyndalski otarł pot z karku.
— No! Co tam jest napisane?
— Bardzo proszę… mocium panie… mocium panie… moje wezwanie… wziąć w sposobie… mocium…
Cześnik wyrwał mu papier i podarł.
— Niech cię diabli! Cymbał napisał: mocium panie.
— Takie były pana słowa.
— Milcz, waść! Przepisz od nowa i opuść wszędzie: mocium panie.
Dyndalski próbował zebrał kawałki papieru i rzekł:
— Z tego trudno będzie to przepisać.
— Pisz na nowo! Pisz, mówię. Mózgu w głowie za trzy grosze. Siadaj i pisz, co mówię.
— Siadam.
— I powtarzaj. — Dyktuje: — Bardzo proszę, moć… — Zakrył sobie usta.
— Moć — powtórzył, zapisując.
Cześnik zerwał się z krzesła.
— Co, moć? Co to znaczy? Z tym tumanem nic się nie da zrobić. Trzeba do tego podejść inaczej. Może nawet będzie lepiej, jeśli wyślę pachołka z ustną prośbą. Tak, tak będzie lepiej. Słuchaj. Idź po… Ale, ale! Przecież syna Rejenta nikt u mnie nie zna.
— Wszystko go poznają. Był tu przecież rano — rzucił obojętnie Papkin.
— Co? Ten młody? Co nazywał siebie komisarzem?
— Nie inaczej.
— Chciał mi ten śmiałek zaszkodzić we własnym domu, a ten nic mi nie powiedział.
— Dał mi złoto za milczenie.
— Ty nicponiu!
— Kto już jedną nogą stoi nad grobem, nie boi się twojego gniewu. — Rzucił sakiewkę na ziemię. — Po co mi to w takiej chwili.
— Milcz, waszmość!
— Kto to doceni? Na co może mi się to przydać? — Gdy Dyndalski sięgał już po sakiewkę, Papkin go uprzedził. — Chyba tylko to kieszeni.
— Cicho! Nie hałasujcie! Nie ma na to czasu. Ale jako uczciwy szlachcic później zdasz mi raport z twojej sprawy. — Potem zwrócił się do Dyndalskiego: — Wyślij Rózię. Niech postara się wkraść do domu Milczka i przekaże młodemu Wacławowi, że panna Klara chce się z nim spotkać. Ale nikomu ma nic o tym nie powiedzieć. I by się nie obawiał, bo Cześnika nie ma w domu. Rozumiesz?
— Całkowicie.
— A sam w tym czasie zbierz ludzi przy wyłomie w krzakach. Gdy tylko zjawi się kochanek, nie go złapią. Jeśli nie będzie chciał iść po dobroci, mogą go związać.
— Ale to zniewaga, jaśnie panie. Nie można z nim postępować jak z byle kim.
— Ma się stać, jak mówię.
Raptusiewicz chciał odejść, ale Papkin zastąpił mu drogę.
— Cześniku.
— Co?
— Podpisz to jako świadek. — Podał mu pióro.
— Idź do diabła! — Wyszedł razem z Dyndalskim środkowymi drzwiami.
— Idź do diabła — powtórzył Papkin. — Co za wdzięczność ludzi i świata. Każdy tylko się sobą przejmuje, a drugiego traktuje jako narzędzie. Dopóki dobre, to je darzy szacunkiem. A gdy jest zepsute, to wyrzuca w błoto.
1 Jak się wznosi, ledwie błyśnie. Oddaj się Bogu, jak świśnie! — dokładne słowa Cześnika z tekstu.
2 Tutaj została wycięta wypowiedź Cześnika (Toż to teraz pływać będzie!). Nie jest aż tak istotna dla akcji, a wprowadziłaby niepotrzebne zamieszanie.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.
Taka smutna prawda, że każdy raczej przejmuje się sobą, a nie innymi.
Jest to smutne, ale na szczęście nie zawsze tak jest w realnym życiu 🙂
Cóż to za maniery, by chcieć komuś zaszkodzić w jego domu 😀 Czekam na kolejną część.
Dzięki 😉
“Tutaj właśnie potrzeba babskiej ręki” – wydaje mi się, że trzeba na nowo napisać tą prozę, ponieważ niektóre panie mogą uznać niektóre dialogi za niewłaściwe.
Zażelenia do Fredry, który tak to napisał 😉 A poważnie, to sama jestem kobietą i nie czuję się w tym miejscu zbytnio urażona.
Znow mi brakuje słow , bardzo fajny wpis.
Dziękuję 😀