– Będziemy potrzebować sporo drewna – zauważył Fissean, starszy brat Daseana. – Ogołocimy spory kawał lasu. – Skrzywił się, bo należał do elfów, które niechętnie zgadzały się choćby na przycięcie gałązki bez wyraźnie ważnego powodu.
– To nieuniknione, jeśli zamierzamy zbudować łodzie – rzekł Dasean. – Nie znam innego sposobu na pokonanie tych wód. – Wskazał na fale obmywające plażę.
Właśnie tutaj elfy miały zabrać się za budowę swoich łodzi. Część już przygotowywała teren, gdy inni razem z Opiekunem opracowywali projekty. Każdy – nawet ci, którzy chcieli pozostać w Ojczyźnie – miał swój udział w przygotowaniu wyprawy. Czasu było niewiele, a spraw do wykonania aż nazbyt sporo.
– I nie mów, że powinniśmy zrezygnować z podróży lub przerobić stare łodzie – dodał prędko Dasean. – Potrzebujemy świeżych, solidnych materiałów. Nie zamierzał pozwolić, by doszło do wypadku przez choćby lekko spróchniałe drewno. Nie chcę ryzykować niczyjego życia.
– Gdy opuścicie wyspę, będziecie wciąż narażeni na niebezpieczeństwo. – Fissean pokręcił głową. – Ludzie…
– Potrzebują na – wtrącił się młodszy elf. – Tak, jak dawniej.
– Nawet nie wiesz, jak wygląda teraz ich życie. Może zapytaj Eliama, czy rzeczywiście będziecie tam potrzebni. Tak, na początku cieszyli się z naszej obecności. Chcieli korzystać z naszych rad i pomocy. Ale potem woleli sięgnąć po przekleństwa Malusa. A gdy ich ostrzegliśmy, że to niebezpieczna zabawa, wypędzili nas. Ot tak, jakbyśmy nigdy nie byli przyjaciółmi.
Dasean dobrze znał tę historię. Tak samo jak każdy inny elf w Ojczyźnie. Mieszkali tu bowiem ci, którzy brali udział w tych wydarzeniach. Gdy Custos ich stworzył, Gieejń, Świat był już zamieszkały przez ludzi. Ich Opiekunka, Caren Hask pomogła im postawić pierwsze domy, pokazała, jak polować, przygotowywać jedzenia, jak dbać o siebie i pozostałych. Jednak gdy zjawił się Malus i Szkodniki, nie umiała poradzić sobie sama. Jedna przeciwko tylu wrogom. Dlatego Custos powołał do życia elfy. Tych, którzy mieli pomagać człowiekowi, stać się dla niego przyjacielem i obrońcą. I początkowo tak to wyglądało. Aż któregoś dnia zjawił się Malus ze swoimi darami.
Zaoferował ludziom moc, dzięki której mogli przemieniać się w dowolne zwierzę. Stawali się ptakami szybującymi po błękitnym niebie lub wilkami polującymi na jelenie i zające. Korzystali z daru, by zdobywać pożywienie, dbać o swoje życie, a czasem dba czystej zabawy. Nie od razu też spostrzegli, że każda przemiana niesie ze sobą pewne konsekwencje. Zmiany nie były widoczne od razu. Kępka sierści pod ubraniem, kilka łusek na skórze czy węższe źrenice nie rzucały się tak w oczy. Dopiero gdy pojawiały się pióra na rękach, ogon lub kopyta, ludzie się przestraszyli. Zaczęli skrzętnie ukrywać przed elfami wszelkie zmiany na ciele. A ci, którzy nie byli w stanie tego uczynić, po prostu stronili od swoich przyjaciół. Jednak prawda wyszła na jaw pewnego poranka.
Gieejń był podzielony na bezpieczne tereny dla ludzi i elfów oraz tereny, na których panoszyły się Szkodniki. Nie mogły przedostać się przez granicę, ale na wszelkie sposoby nakłaniały stworzenie Custosa do przejścia na swoje ziemie. A temu elfy starały się zapobiegać. Czuwały na granicy i zawracały każdego, kogo omamiły obietnice wrogów.
Tego dnia wartę trzymał Vasselan. Uzbrojony w łuk i krótki kamienny nóż siedział pod kwitnącym drzewem. Bystre oczy śledziły każdy ruch, a szpiczaste uszy wyłapywały najcichszy szelest z odległości wielu jardów. Był gotów w każdej chwili zerwać się na równe nogi, walczyć i bronić, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Na razie jedynie siedział i obserwował. Zdawał się całkowicie głuchy na słowa Szkodnika, który skrywał się w lesie po swojej stronie.
– Ludzie was zdradzili. – Łagodny szept wlewał się prosto do ucha Vasselana. – Już niedługo pozostaniecie na tych ziemiach. Jeszcze masz czas, by wziąć sprawy we własne ręce.
Elf nic nie odpowiedział. Wstał, przeciągnął się i poprawił kołczan na ramieniu.
– Mogę ci pomóc. Tobie i pozostałym. Wystarczy poprosić – kontynuował Szkodnik. – Zdobędę dla siebie Ziarno Ziem. Stworzycie własny ląd. Bez ludzi, bez rozkazów. Będziecie wolni.
Vasselan rozejrzał się. Las tętnił życiem. Ptaki świergotały nad jego głową, umilając mu czas warty. Złocisty motyl przeleciał tuż przed jego twarzą bez cienia lęku. Niedaleko mrówki zbierały materiały na rozbudowę swojego kopca. Życie w Gieejnie toczyło się spokojnym, powolnym tempem. Uśmiech sam zjawił się na ustach elfa.
– Niedługo stracisz to wszystko. Ciesz się póki możesz. – Obecność zniknęła.
– Wreszcie. – Vasselan odetchnął z ulgą.
Choć zdawało się, że nie miał problemów z ignorowaniem słów wroga, sprawiało mu to niemałą trudność. W przestrogach mogło czaić się ziarno prawdy. Zwłaszcza że ludzie zaczęli się w ostatnim czasie zachowywać jakoś inaczej. Niektórzy spoglądali z lękiem na swoich przyjaciół. Przerywali nagle rozmowy, gdy ci się zjawiali. Unikali spojrzeń, a nawet uciekali, by skryć się w najbliższej chacie. Wszelkie pytania i troskę zbywali, a to jedynie zwiększało niepokój elfów.
Szpiczaste uszy wpierw wychwyciły cichy szelest liści, a zaraz po nim spokojny, ludzki krok. Vasselan wyraźnie słyszał, jak runo leśne ugina się pod stopami zbliżającej się osoby. Już sam ten dźwięk wystarczył, by ją rozpoznał.
– Plomyeno, zbliżasz się do granicy – oznajmił na powitanie.
Kobieta zatrzymała się raptownie skryta za drzewami tak, że nawet elfie oczy ledwo dostrzegały skraj jej granatowej peleryny. Jej zachowanie wydało się Vasselanowi dziwne, a jednocześnie tak podobne do tego, czego doświadczał w osadzie. Zamiast wyjść jak na spotkanie przyjaciela, ukrywała się jak przed wrogiem. Ze ściśniętym sercem nie skomentował tego ani słowem.
– Nie spodzie… Granica? Musiałam się zamyślić.
Elf uśmiechnął się smutno i pokręcił głową.
– Przecież nieraz wspominaliśmy wam, byście ostrożnie chodzili po lesie. Lepiej trzymać się jak najdalej od tych terenów, gdzie Szkodnika mogą mieć na was większy wpływ. – W swoich słowach zawarł całą troskę, jaką otaczał ludzi.
– Wiem, wiem. Po prostu… – urwała. – Po prostu wrócę do wioski.
Vasselan zdawał sobie sprawę, że powinien pozwolić jej odejść. Jednak miał już dosyć tego, że niektórzy z jej ludu skrywali jakąś tajemnicę. Może właśnie miał jedyną szansę, by dowiedzieć się czegoś więcej.
– Zaczekaj. – Wyciągnął do niej rękę.
– Słucham? – Jej glos zadrżał. Czyżby obawiała się tego, kto był jej przyjacielem, obrońcą?
Starał się nie dać po sobie poznać, jak zabolała go ta reakcja.
– Czy mógłbyś cię o coś zapytać?
– O co?
Plomyena zdawała się spięta. Jak zając osaczony przez wilki.
– Obawiasz się mnie? – Nie krył smutku i zaskoczenia.
Cisza wystarczała mu za odpowiedź.
– Dlaczego?
– Powinnam wracać. W wiosce jest sporo do zrobienia. Za długo mnie już nie ma – wyrzucała z siebie słowo za słowem.
Odwróciła się na pięcie i zamierzała odejść, ale Vasselan znów rzekł:
– Zaczekaj.
Nie ruszyła się z miejsca, lecz była gotowa, by w razie potrzeby pognać przed siebie na złamanie karku. W powietrzu czuć było napięcie. Plomyena zdecydowanie wolałaby odejść, zniknąć za bezpiecznymi drzwiami swojej chaty tak, jak czynili jej pobratymcy. Wolałaby to niż zostać z elfem. Zaczynała żałować, że wybrała tę drogę. Gdyby poszła bardziej na południe, może uniknęłaby spotkania.
– Plomyeno? – zagadnął.
– Tak?
– Mogłabyś wyjść zza drzewa? Dziwnie się czuję, rozmawiając z pniem. – Starał się nadać głosowi pogodny ton.
– I tak powinnam już wracać. Zbyt długo stoję tak blisko granicy. Sam mówiłeś, że to niebezpieczne.
– Jedynie, gdy nas nie ma w pobliżu. A wiesz może co się dzieje w wiosce? – Zdołał ją jeszcze zatrzymać. – Niektórzy z was zdają się unikać moich braci i siostry.
– Nie wiem. – Przełknęła głośno ślinę. – Może jedynie spieszą do obowiązków. Też powinnam do nich wracać.
Zachowywała się jak dziecko, które coś zbroiło i nie chce przyznać się przed rodzicem. Więc woli skryć się w ulubionym miejscu, by nigdy więcej go nie opuścić. A to jeszcze bardziej zabolało Vasselana. Parę tygodni wcześniej przyjaźń między ludami wyglądała zupełnie inaczej. Ufali sobie, ramię w ramię pracowali w obrębie wioski, polegali na sonie nawzajem. Potem wydarzyło się coś, co zaburzyło ten porządek. Od tamtej pory nic nie było takie samo.
– Nie chciałbym cię dłużej zatrzymywać – odezwał się w końcu, a głos miał przepełniony smutkiem. – Po prostu boję się, że wydarzyło się coś złego i obawiacie się nam o tym powiedzieć. Że straciliśmy wasze zaufanie. A przecież zawsze mogliście na nas liczyć. Nic się w tej kwestii nie zmieniło.
Plomyena westchnęła.
– Zupełnie nic nie rozumiesz.
Zdał sobie sprawę, że może uzyska odpowiedź jedynie wtedy, gdy nie pozwoli ludziom nadal uciekać. Gdy w końcu stanie przed jednym z nich, spojrzy w oczy, a wtedy wszystko stanie się jasne.
– To mi wyjaśnij. – Zrobił bezszelestny krok. A potem drugi. – Co uczyniliśmy, że nas unikacie?
Wciąż zbliżał się ostrożnie do kobiety. Nie nadepnął żadnej gałązki. Nie poruszył choćby listkiem.
– Nie, nie chodzi o twoją rasę.
– A o co? – Aż przystanął, ale zaraz ruszył dalej. Plomyena wciąż nie spostrzegła jego zamiarów. Nie mógł marnować okazji.
Znów westchnęła. Czuła, że nie da jej odejść, póki nie skończą rozmowy. Póki nie zdradzi sekretu, jakim nie mieli nigdy dzielić się z elfami.
– O nas. I to, że zawsze potrzebujemy waszej pomocy – wyrzuciła z siebie jednym tchem. Poczuła pewną ulgę, gdy nie musiała dłużej dusić w sobie tych słów.
– Co w tym złego? Po to właśnie jesteśmy. By wam pomagać, by was wspierać, chronić. Przynajmniej do czasu, gdy będziecie w stanie sami o siebie zadbać.
– Czyli pewnie nigdy – mruknęła.
Vasselan znalazł się po drugiej stronie drzewa, za którym skrywała się kobieta. Wciąż widział jedynie jej pelerynę zza grubego pnia.
– Pokaż się – poprosił.
Wahała się. Mogła uciec. Wiedziała, że jej nie zatrzyma. Ale jednocześnie chciała zakończyć ten czas sekretów. Chciała, by elfy odkryły prawdę. Że ludzie już ich nie potrzebują.
Wzięła głębszy oddech, zrobiła długi krok w bok i odwróciła się do Vasselana. Zrzuciła też kaptur, by nie umknął mu żaden szczegół przemiany. Łucznik aż zachłysnął się powietrzem. Ciemne włosy spływa falami aż na plecy. Spomiędzy kosmyków wyłaniała się para futrzanych, nakrapianych uszu. Dawniej gładką twarz pokrywała delikatna, jasnobrązowa szczecinka. Źrenice miała zwężone na wzór kocich, a czarny nos bardziej chropowaty. Jedynie ręce i stopy wyłaniające się spod beżowej sukni prezentowały się zwyczajnie.
– Co… Co ci się stało? – zdołał wydusić.
Potrząsnęła głową, przygryzając wargę.
– Kto ci to zrobił? – Zaczął podchodzić, lecz go zatrzymała.
– Stój!. Nie zbliżaj się!
– Plomyeno, powiedz mi, co się stało. Czy inni też tak wyglądają?
Przypomniał sobie ludzi z wioski. Czasami miał wrażenie, że dostrzega jakieś piórko na karku lub bardziej błyszczącą skórę na dłoni. Jednak nigdy specjalnie się tym nie przejął. Nie przyszło mu do głowy, że ma to takie znaczenie.
– Jak do tego doszło? – spytał, gdy wciąż milczała.
– I tak nie zrozumiesz. Jesteś elfem. Niczego ci nie brakuje. Zwinność, szybkość, siła. Lepiej radzisz sobie i na polu, i na polowaniu. Możesz wszystko. A my? Jeśli tylko wyjdziemy za próg chaty, wszystko może nas zabić. Musimy walczyć o każdy dzień, by przeżyć. – W głosie kobiety smutek mieszał się z wyrzutem.
– Któregoś dnia może się to zmieni.
Prychnęła i pokręciła głową.
– Tak sądzisz? Naprawdę uważasz, że nadejdzie dzień, gdy nie będziemy potrzebować waszej pomocy? Że nie będziemy obawiać się wychodzić za obręb wiosek, by przypadkiem nie natknąć się na truciznę lub drapieżnika? – Jej oczy zabłysnęły od łez.
– Dlatego właśnie macie nas. Dbamy, byście mogli spokojnie żyć i nie martwić o następny poranek.
Zamierzał podejść, lecz znów go zatrzymała.
– Stój, gdzie stoisz. – Spuściła głowę. – Chcieliśmy tylko móc sami dbać o siebie. Nie wiesz, jak to jest każdego dnia obawiać się, czy dożyjesz kolejnego. Czy zwykły wypadek, drobna rana nie skończy tego wszystkiego. Was nic nie może zabić. Nas – wszystko.
Vasselan chciał pocieszyć Plomyenę, ale nie znajdował odpowiednich słów. Milczał więc, trawiąc jej słowa. Zawsze miał wrażenie, że ludziom odpowiada towarzystwo elfów. Że chętnie razem z nimi budują domy, pracują, polują. Nigdy przecież się nie uskarżali. Co wpłynęło na ich zmianę?
– Widzisz? Mówiłem ci. Zdrajcy. – Po drugiej stronie granicy odezwał się głos Szkodnika. – Nie można im ufać. Robią wszystko dla własnej korzyści. A dla was nie ma tu już miejsca.
– Odejdź – wykrzyknął elf, odwróciwszy się w stronę głosu. Sięgnął po łuk, gotowy strzelić, gdy tylko wróg wystawiłby łeb zza pnia.
Rozległ się ochrypły śmiech.
– Mały, głupi elf. Sądzisz, że byle strzała może nas pokonać? Dokonuje się to, przed czym cię ostrzegałem. – Obecność rozpłynęła się w powietrzu.
Vasselan jeszcze chwilę stał z naprężonym do strzału łukiem. W końcu jednak popuścić cięciwę, choć broń trzymał jeszcze w gotowości.
– Miałaś rację. Lepiej, jeśli wrócisz…
Nie zdążył dokończyć. Kątem oka dostrzegł, jak Plomyena błyskawicznie z kobiety staje się zieloną-brązowo żmiją. Syknęła i zaraz rzuciła się na dawnego przyjaciela. Moc Malusa sprawiła, że pod tą postacią okazała się szybsza i silniejsza od elfa. Oplotła go długim cielskiem, ścisnęła, a potem wbiła dwa jadowe zęby w szyję miotającego się Vasselana. Trucizna wlała się do krwi i razem z nią zdążała do serca.
Gdy kobieta-wąż spostrzegła, co uczyni, wypuściła swoją ofiarę i prędko wróciła prędko do ludzkiej postaci.
– Nie, nie, nie – powtarzała. Przyklęknęła obok elfa. – Nie tak miało być. Nie powinieneś mnie zatrzymywać. Wróciłabym do wioski i nie doszłoby do tego.
Vasselan leżał na miękkiej trawie. Łuk ze strzałą wypuścił dłoni tuż przed upadkiem. Nie miał już siły się podnieść. Jego ciało opanowywało odrętwienie i wewnętrzny ogień. Starał się to zignorować i skupić na słowach kobiety. Ledwo dotarł do niego ich sens. Zdołał jednak przywołać na usta delikatny uśmiech.
– Dobrze, że cię zatrzymałem. Przynajmniej znam prawdę. – Jego głos stawał się coraz mniej zrozumiały. Nawet język odmawiał mu powoli posłuszeństwa. – Może któregoś dnia znów nam zaufacie – dodał z nadzieją.
Chwilę jeszcze leżał, oddychając coraz płycej. Patrzył wprost oczy Plomyeny, chcąc przekazać jej wszystko, czego nie zdołał już wymówić. Aż wziął ostatni oddech i znieruchomiał.
Wtedy Szkodnik zjawił się na nowo.
– Tak, wreszcie. – Głos przypominał syczenie węża. – Musisz go ukryć, nikt nie powinien wiedzieć, co zrobiłaś.
Kobieta bezwiednie pokiwała głową. Nie umiała oderwać wzroku od elfa. Od tego, którego jeszcze tak niedawno nazywała przyjacielem. W końcu jednak podniosła się z ziemi i rozejrzała, czy nikt nie widział jej czynów. Gdy upewniła się, że jest bezpiecznie, złapała elfa za ręce i zaczęła go ciągnąć w kierunku granicy. W kierunku czekającego Szkodnika.
Pozostałe części znajdziesz tutaj.